- Wiesz jak to jest pierwszy raz zobaczyć wymarzone szczyty? – zapytałam
- Nie, nie wiem…- odpowiedziałeś
- To tak jakbyś trzymał w dłoniach kobietę do której właśnie poczułeś miłość, tak jakbyś pierwszy raz w życiu poczuł dotyk ręki na której bardzo Ci zależy…
- Mówisz tak jakbyś dopiero zaczęła żyć – powiedziałeś patrząc mi w oczy
- Tak. Właśnie zaczęłam. Od nowa…
Nepal od zawsze pachniał Górami. Od zawsze jest dla mnie momentem kiedy to pierwszy raz w życiu usłyszałam o najwyższych szczytach świata. Wysokich i odległych. Nie tych na wyciągnięcie ręki, a tych dalekich i niedostępnych. Marzyłam więc. Wzdychałam. Uczyłam się ich imion, malowałam je na kartce, wydrapywałam ich kontury w glinie, zapamiętywałam wysokość, czytałam… wyobrażając sobie, że to ja je zdobywam, że to ja staję oko w oko z godnym mnie przeciwnikiem, że to ja dziękuje Bogu, że coś w życiu osiągnęłam, że to ja mam ten cholerny punkt zaczepienia.
To był kwiecień. Pachniało wiosną a zapachniało latem. Już przez okno samolotu wypatrywałam Gór. Miałam cel. Nic innego się nie liczyło. Wtedy dokładnie tak myślałam. Kathmandu przywitało nas kolorem i słońcem. Przeżyłam coś w rodzaju szoku kulturowego – coś w rodzaju przejścia na drugą stronę świata, który bardzo różni się od tego dotąd mi znanego. Zadawałam sobie pytanie: halooo? Czy ja naprawdę widzę to co widzę? No nie… nie może być. Bejbę, ja śpię! Nie spałam. Kodowałam w głowie obrazy: smutne oczy żebrzących dzieci, kolorowe stroje dorosłych, wszechobecne krowy, miliony kabli wiszących wszędzie i zawsze, niesamowite budowle przeplatające Hinduizm z Buddyzmem, kolorowe riksze, obcy (zupełnie!) język… a w tym wszystkim ja – mała istotka w swoich kolorowych gaciach – byłam tam NAPRAWDĘ .
Wąchając i smakując Kathmandu szłam w stronę Gór, w stronę marzeń. Tak. Teraz już mogłam mówić o tym głośno: szłam w Himalaje .
Pierwsze zderzenie z Górami było…
... rozczarowaniem.
Nie było tych Gór, które miałam w głowie. Te były inne. Ktoś powiedział: poczekaj, czas przyniesie Ci uśmiech… Zaufałam. Zaczęłam czekać.
• Bhulbhule – noc pierwsza – 828m n.p.m. (19 kwietnia 2008r.)
Z pamiętnika: Nie wiem jak Bóg stworzył ten świat. Nie wiem czym się kierował, wiem jednak, że ma niezwykle bujną wyobraźnię (o fantazji nie wspomnę). Pierwszy hotel nie przerażał – a wprost przeciwnie – obalił wszystkie mity o kiepskich warunkach, kłopotach z jedzeniem i wodą. Było wszystko. Smaczne i od ręki. Prawie wszystko było idealnie. - Aaaaaa ja nie mam zasięgu! Dam radę? To ja aż tak jestem uzależniona od kontaktu z ludźmi…? Nie ma zasięgu wiec i nie ma komórek, nie ma samochodów, telewizorów. Jest ciepło. I makaron z czosnkiem. Jest też krótki dzień (kończy się koło 19-stej), nie ma prądu – ale są czołówki. Co jeszcze jest? Choroba. Moja. Angina która niczym szal oplata moje gardło. A czego jeszcze nie ma? Internetu. To bez Internetu się da? (pytanie na szczęście nie moje) odpowiedź: Internet jest – dwa dni drogi stad – w górach. Musisz iść, iść… Więc idę. Spać. Bóg te nocy dał dziwne sny. Przewracając się z boku na bok pisałam w głowie historie o Yeti.
• Ghermu – noc druga – 1190m n.p.m. (20 kwietnia)
Z pamiętnika: Nepal mówi do mnie niezrozumiałym językiem a ja rozumiem tak wiele słów. Uśmiech drugiego człowieka – jest najcenniejszym gestem i słowem... Lubie obserwować ludzi, czytać z ruchu ich rąk. Włączam się „na ludzi” – fotografuje, uczę się od nich śmiać - tak naprawdę, bez powodu, tak po prostu – na widok drugiego człowieka. Śpimy w hoteliku przypominającym lepiankę. Nie ma prądu, jest za to dobra herbata. Wystarczy. Jak się potem okaże będzie to dzień bogatszy o rozmowę z Przyjacielem i najpóźniejsze położenie się do łóżka – powiem to dużymi literami – poszłam spać o GODZINIE 22.10. A Ja boję się wieczorów bez mojego domu w zasięgu wzroku – z ciemności wychodzą myśli którym nie widać oczu, a takim najprościej jest kłamać… Zasypiam marząc o ośmiotysięczniku. Zasypiam marząc o marzeniach. Wiecie, że Nepal pięknie komponuje się do polskiej muzyki? Wybieram losowo utwór: OK – trafiam na Stan Miłości i Zaufania, piosenka: Rany leczysz Ty. Nie adekwatnie do sytuacji. Trudno. Konsekwentnie na poranny wymarsz szykuje ich koszulkę. Słucham muzyki. Pomału zasypiam. Boże, dziękuje Ci, że dałeś mi dar wyłączania się… na świat.
• Tal – noc trzecia – 1680m n.p.m. (21 kwietnia)
PS. Ktoś nas okłamał - do Internetu jeszcze 3 dni drogi.
• Timang – noc czwarta – 2270m n.p.m. (22 kwietnia)
• Dhikur – noc piata – 3060m n.p.m. (23 kwietnia)
• Manang – noc szósta i siódma – 3540m n.p.m. (24 i 25 kwietnia)
PS. Jest Internet, ale już mnie to nie obchodzi... Czemu? Nie wiem. Chyba zmęczyłam się myśleniem o nim. Już nie tęsknie.
• Latter – noc ósma – 4200m n.p.m. (26 kwietnia)
• Thorung Phedi Base Camp – noc dziewiąta 4800m n.p.m (27 kwietnia)
Idzie mróz.
• Thorung La - Muktinath – noc dziesiąta 5420m n.pm.m (28 kwietnia)
Z pamiętnika: Nie umiem się już doczekać rana. Chcę wyjść i zdobyć swoją Górę. Pachnie zwycięstwem. Ten zapach zna tylko ten, który w namiocie czeka na wyście by zdobyć swój Everest. I nie ważne czy ma go w Tatrach, Beskidach czy w Himalajach… Droga nie jest trudna. A Góry tulą się w chmurach. Zwyciężam. Jestem znów silniejsza. Chcę mieć skrzydła. Po co? By spojrzeć na Ciebie z najwyższej Góry świata.
Tego dnia jestem ptakiem.
Z pamiętnika: Nie chcę schodzić, chcę iść dalej… Nie chcę… Chcę iść wyżej… Chcę tu zostać.
Poszłam w dół.
Z planem na powrót w Góry.
Plan został zrealizowany w 100%. Od tamtego czasu wracam do Nepalu. Przy każdej okazji. Coraz bliżej Everestu i wchodzę coraz wyżej. Przecież skrzydła mam.
Z pozdrowieniami,
Renia
www.freemount.pl
Copyright © 2014 by gorskieblogi